Nadeszła sobota, budzik zadzwonił o 6.20, a my go nie zignorowaliśmy. Autobus odjechał punktualnie o 7.45 i zasuwał co do minuty zgodnie z rozkładem. W samym mieście jechał po autostradzie nad ulicami; z dalszej drogi niewiele pamiętam, bom uznała, że to dobry moment, żeby odespać nocnego House'a. Oprzytomniałam dopiero, kiedy przez okna można było zobaczyć to:
Dojechaliśmy (o czasie) do piątej stacji na górze Fuji, przebobrowaliśmy sklep z pamiątkami i ruszyliśmy w drogę. Z początku było jak na Gubałówkę: łatwo, turystycznie.
Tamże (a w każdym razie na ostatnim poziomie siódmej stacji) spotkaliśmy Dimitriego z Izraela (made in Ukraine), który bardzo chciał wejść na szczyt, ale nie miał na to czasu. Musiał zdążyć na autobus z piątej stacji, żeby zdążyć na swój pociąg do Yokohamy. Postanowił pójść z nami chociaż do ósmej stacji i... chyba nie wyszło mu to na dobre (wyliczyliśmy schodząc, że raczej nie zdążył).
Te kawałki z lawą i dużymi kamieniami nie są proste, a łańcuchy bynajmniej nie służą podporą - są raczej tylko ogranicznikami, żeby się stado nie rozlazło poza szlak. W każdym razie na tym poziomie pogoda była przepiękna.
Trochę szkoda, że widoki jak z samolotu. A może nie szkoda? Tak czy inaczej - tutaj słońce już dawało popalić (spalić się baaardzo). Niestety wiatr miał inne zdanie na temat temperatury i zaraz za tą stacją założyliśmy kurtki.
Z jakiegoś powodu nie mamy zdjęć z najwyższego punktu, który udało nam się osiągnąć. Może dlatego, że musieliśmy cały czas uważać, żeby nie wpaść w topniejący śnieg, którego warstwa na szlaku sięgała mi do pasa, i płynące pod nim strumienie lodowatej wody.
//Na samym szalku leżały masy śniegu, poza szlakiem powierzchnia składała się głównie z małych kamieni, które hurtem osypywały się przy każdym kroku. Dopóki dało się iść na granicy, szliśmy. //
Na tej wysokości mijali nas tylko ludzie w rakach, z kijkami i w nieprzemakalnych ubraniach.; wyszło, że chyba nienajlepiej zaplanowaliśmy tę wycieczkę. Za tydzień oficjalne otwarcie sezonu na Fuji - stacje będą działały, będzie można tam odpocząć nad kubkiem parującej herbaty i rozwiesić przemoczone rzeczy, a w najgorszym wypadku przenocować. Good luck to all who dare.
A tu obrazek poglądowy na ilość białego - jakieś 300, może 350 metrów poniżej szczytu.
Tabliczka oznajmia radośnie, że stoi na wysokości 3000m n.p.m.
Jako że powrót szlakiem wydał nam się przedsięwzięciem szalonym, ominęliśmy ogrodzenie z drutu kolczastego, przeszliśmy nad jakimiś rurami i ruszyliśmy drogą zaopatrzeniową. Osypywała się potwornie (baliśmy się trochę o buty), ale była o niebo bezpieczniejsza od prawdziwego szlaku. No, może pominąwszy fakt, że wiła się w dolinie, którą schodził jęzor lodowy pokrojony przez pługi na mniejsze kawałki.
note: chodzenie z głową w chmurach objawia się tym, że głowa moknie.
Jak stwierdził Greg: to zdjęcie jest bardzo
emo. Zeszliśmy byliśmy. Teraz trzeba było wykombinować, jak przebyć 30 km szosy w dół do miasteczka - najchętniej przed zachodem słońca (godz. ~17.00).
Nie zapowiadało się różowo: piąta stacja przypominała sztampowe wymarłe miasteczko (szczególnie przez kontrast z tym, co widzieliśmy parę godzin wcześniej). Z tego, co słyszeliśmy, Japończycy nie uznają instytucji autostopu, ale i tak postanowiliśmy spróbować. Idąc, oczywiście.
We mgle (w chmurze?) nie bardzo można było rozróżnić czy pojazd, którego silnik słychać coraz wyraźniej, nadjeżdża z dołu czy z góry; samochody wysnuwały się z mleka nagle i równie nagle w niej znikały. Nie wyglądało to dobrze. Dopóki nie dopadliśmy Midori, bo potem już było jak w bajce.
Midori przyjechała na Fuji robić zdjęcia. Do piątej stacji dobiła koło 15.00, weszła na poziom szóstej stacji i wróciła. Na swoje nieszczęście (?) postanowiła również robić zdjęcia na parkingach umiejscowionych wzdłuż Subaru Line (tak się nazywa te 30km a.k.a. 2300 jenów). Właśnie na jednym z tekich parkingów ją dopadliśmy. Zapytałam grzecznie, czy nie zechciałaby nam oszczędzić schodzenia do późnej nocy, a ona nie odmówiła. Ot, i cała tajemnica: chcesz złapać autostop w Japonii? - nie machaj bez sensu łapą na drodze, tylko poproś twarzą w twarz. Nie mogą odmówić, są na to zbyt dobrze ułożeni.
Midori zwiozła nas na dół (z przerwami na zdjęcia, za które bardzo przepraszała), po czym zapuściła w GPSa dojazd do najbliższej stacji kolejowej i nas tam dowiozła (kolejne 8km). Chciała pomagać dalej, ale jej to wyperswadowaliśmy. Mamy nadzieję, że bezpiecznie wróciła do domu.
Pan z okienka na stacji mówił po angielsku lepiej od Midori, więc poszło sprawnie. Z peronu mieliśmy świetny widok na wesołe miasteczko u podnóża góry. Ja tam zdecydowanie wolę się wspinać, ale sądząc po komentarzach, Greg nie daruje i roller coasterom.
Wszystkie pociągi docierały na miejsce co do minuty zgodnie z rozkładem (porażające dla kogoś z polskiej rzeczywistości). Dotarliśmy do stacji Shinjuku o 21.29 i powoli doturlaliśmy się do Hyatta. Gdzieś po drodze dotarło do nas, że mamy spalone twarze (Rudolph the red-nosed reindeer x2) i ręce. Chyba znów zapomnieliśmy o kremie...
Pomimo obrażeń, zasnęliśmy bez problemów. Rano było gorzej.