Friday 26 June 2009

day #24

I przyszedł dzień, że postanowiliśmy ponownie pokłonić się wielkiemu Gundamowi.Żeby cel swój uszlachetnić, uskuteczniliśmy pielgrzymkę na Odaibę przy pomocy rowerów - chyba czwarty raz przy tym przejechaliśmy trasę do ogrodów cesarskich (już nie boli, już feels ok). Greg wyliczył, że trasa w jedną stronę ma jakieś 16 km. Może. W mieście tak się tego nie odczuwa - łeb człowiekowi chodzi jak peryskop, bo widoki ciekawe i ludzie pod koła włażą, więc uważać trzeba. Przejechaliśmy przez mocno zatłoczoną Ginzę (z przystankiem pod teatrem Kabuki) i dotarliśmy w rejony nadmorskie, gdzie już jechało się zupełnie przyjemnie (poza momentami, kiedy należało wjechać na most, który uparcie piął się w górę i za nic nie chciał się skończyć).
Pierwszym elementem wycieczki na Odaibę nie był Gundam, a rejs różową kabiną w przestworza nad Tokio - Hello Kitty Ferris Wheel. Załapaliśmy się akurat na różowe niebo tuż po zmierzchu, dzięki czemu możemy pochwalić się malowniczymi obrazkami:Różowy powóz na różowym niebie - Hello Kitty style:
Koło żegna nas:
Następnie, wraz z szerokim gronem japońskich czubków cykaliśmy zdjęcia i robiliśmy filmy największej zabawce świata, która tymczasem błyskała światłami machała głową na wszystkie strony, wydawała dźwięki, puszczała parę dyszami różnemi i w ogóle robiła dużo hałasu.Wracaliśmy już głęboką nocą. Kiedy przejeżdżaliśmy obok jakichś łąk (jeszcze na wyspie), odezwały się do nas cykady.

(Dalszy ciąg zdjęć z albumu japan09 znajdziecie tu)

day #22&23

Dzień po wspinaczce ledwo ruszałam kończynami. Towarzystwo też nie wykazywało ochoty do dalszych podróży. Czas spędziliśmy na odpoczywaniu przed kolejnym (ostatnim tutaj) tygodniem. Poszliśmy na sushi do baru z taśmociągiem - mi się tam naprawdę podobało. Pod ręką wszelkie potrzebne naczynia, zielona herbata, ~wrzątek, imbir, "sztućce" i sushi na taśmie - świeże, robione na oczach przez pana stojącego w środku tego "atolu" (o wasabi trzeba się było odezwać, bo pan miał pod ręką taką zieloną górę, z której wydzielał porcje).Wieczorem próbowaliśmy obejrzeć film przy pomocy rzutnika pożyczonego z GP, do której to operacji drużyna G&G skonstruowała specjalną podstawkę. Rzutnik odmówił współpracy i trzeba było podstawkę rozmontować. Film na ekranie laptopa nie był już taki fajny...Chodziliśmy też po sklepach w poszukiwaniu różnych różności. Znaleźliśmy np. dżem Krakusa i Żubrówkę (co już mniej dziwi), oraz całą gamę alkoholi w butelkach litrażu imprezowego.(ku-ra-ka-su bu-ra-kku-ka-ra-n-to)

Cztery litry whisky. Yay!

Ponad to przyuważyłam na drzwiach jakiegoś podrzędnego sklepiku, że chociaż kochanych zwierzątek w torebkach i spodenkach wprowadzać nie można, to psy pracujące są welcome. Nic dodać, a już na pewno nic ująć.Wieczorami, jak zwykle, królowały spacery. Było dużo kotów, sporo fajnych samochodów i jedna wielka ropucha. Ale ogromna była (zdjęcia nie oddają jej sprawiedliwości).

Sunday 21 June 2009

day #21

Nadeszła sobota, budzik zadzwonił o 6.20, a my go nie zignorowaliśmy. Autobus odjechał punktualnie o 7.45 i zasuwał co do minuty zgodnie z rozkładem. W samym mieście jechał po autostradzie nad ulicami; z dalszej drogi niewiele pamiętam, bom uznała, że to dobry moment, żeby odespać nocnego House'a. Oprzytomniałam dopiero, kiedy przez okna można było zobaczyć to:
Dojechaliśmy (o czasie) do piątej stacji na górze Fuji, przebobrowaliśmy sklep z pamiątkami i ruszyliśmy w drogę. Z początku było jak na Gubałówkę: łatwo, turystycznie.
Długo szliśmy w chmurach, cały czas nas goniły. Jeśli akurat nie zasłaniały widoku, góra wyglądała jak wielka krowa (łaciata). Było ciepło, chyba że nas jednak dopadły.

Potem zrobiło się nieco trudniej. Może są i zwietrzałe, może trochę zdeptane, ale wyraźnie spiętrzone skały ukazują prawdziwy charakter Fuji. Zastygła lawa tworzy ciekawe podłoże dla pięciopalczastych butów.
Z czasem śniegu przybywało. Tu jeszcze nie musieliśmy w nim brodzić.Któraś z kolei siódma stacja (siódma i ósma są rozciągnięte na kilka poziomów) wita pół-martwych turystów wesołą tori. Aż się chce do niej dotrzeć.

Tamże (a w każdym razie na ostatnim poziomie siódmej stacji) spotkaliśmy Dimitriego z Izraela (made in Ukraine), który bardzo chciał wejść na szczyt, ale nie miał na to czasu. Musiał zdążyć na autobus z piątej stacji, żeby zdążyć na swój pociąg do Yokohamy. Postanowił pójść z nami chociaż do ósmej stacji i... chyba nie wyszło mu to na dobre (wyliczyliśmy schodząc, że raczej nie zdążył).Te kawałki z lawą i dużymi kamieniami nie są proste, a łańcuchy bynajmniej nie służą podporą - są raczej tylko ogranicznikami, żeby się stado nie rozlazło poza szlak. W każdym razie na tym poziomie pogoda była przepiękna.Trochę szkoda, że widoki jak z samolotu. A może nie szkoda? Tak czy inaczej - tutaj słońce już dawało popalić (spalić się baaardzo). Niestety wiatr miał inne zdanie na temat temperatury i zaraz za tą stacją założyliśmy kurtki.

Z jakiegoś powodu nie mamy zdjęć z najwyższego punktu, który udało nam się osiągnąć. Może dlatego, że musieliśmy cały czas uważać, żeby nie wpaść w topniejący śnieg, którego warstwa na szlaku sięgała mi do pasa, i płynące pod nim strumienie lodowatej wody.
//Na samym szalku leżały masy śniegu, poza szlakiem powierzchnia składała się głównie z małych kamieni, które hurtem osypywały się przy każdym kroku. Dopóki dało się iść na granicy, szliśmy. //
Na tej wysokości mijali nas tylko ludzie w rakach, z kijkami i w nieprzemakalnych ubraniach.; wyszło, że chyba nienajlepiej zaplanowaliśmy tę wycieczkę. Za tydzień oficjalne otwarcie sezonu na Fuji - stacje będą działały, będzie można tam odpocząć nad kubkiem parującej herbaty i rozwiesić przemoczone rzeczy, a w najgorszym wypadku przenocować. Good luck to all who dare.
A tu obrazek poglądowy na ilość białego - jakieś 300, może 350 metrów poniżej szczytu.Tabliczka oznajmia radośnie, że stoi na wysokości 3000m n.p.m.
Jako że powrót szlakiem wydał nam się przedsięwzięciem szalonym, ominęliśmy ogrodzenie z drutu kolczastego, przeszliśmy nad jakimiś rurami i ruszyliśmy drogą zaopatrzeniową. Osypywała się potwornie (baliśmy się trochę o buty), ale była o niebo bezpieczniejsza od prawdziwego szlaku. No, może pominąwszy fakt, że wiła się w dolinie, którą schodził jęzor lodowy pokrojony przez pługi na mniejsze kawałki.
note: chodzenie z głową w chmurach objawia się tym, że głowa moknie.
Jak stwierdził Greg: to zdjęcie jest bardzo emo. Zeszliśmy byliśmy. Teraz trzeba było wykombinować, jak przebyć 30 km szosy w dół do miasteczka - najchętniej przed zachodem słońca (godz. ~17.00).
Nie zapowiadało się różowo: piąta stacja przypominała sztampowe wymarłe miasteczko (szczególnie przez kontrast z tym, co widzieliśmy parę godzin wcześniej). Z tego, co słyszeliśmy, Japończycy nie uznają instytucji autostopu, ale i tak postanowiliśmy spróbować. Idąc, oczywiście.
We mgle (w chmurze?) nie bardzo można było rozróżnić czy pojazd, którego silnik słychać coraz wyraźniej, nadjeżdża z dołu czy z góry; samochody wysnuwały się z mleka nagle i równie nagle w niej znikały. Nie wyglądało to dobrze. Dopóki nie dopadliśmy Midori, bo potem już było jak w bajce.
Midori przyjechała na Fuji robić zdjęcia. Do piątej stacji dobiła koło 15.00, weszła na poziom szóstej stacji i wróciła. Na swoje nieszczęście (?) postanowiła również robić zdjęcia na parkingach umiejscowionych wzdłuż Subaru Line (tak się nazywa te 30km a.k.a. 2300 jenów). Właśnie na jednym z tekich parkingów ją dopadliśmy. Zapytałam grzecznie, czy nie zechciałaby nam oszczędzić schodzenia do późnej nocy, a ona nie odmówiła. Ot, i cała tajemnica: chcesz złapać autostop w Japonii? - nie machaj bez sensu łapą na drodze, tylko poproś twarzą w twarz. Nie mogą odmówić, są na to zbyt dobrze ułożeni.
Midori zwiozła nas na dół (z przerwami na zdjęcia, za które bardzo przepraszała), po czym zapuściła w GPSa dojazd do najbliższej stacji kolejowej i nas tam dowiozła (kolejne 8km). Chciała pomagać dalej, ale jej to wyperswadowaliśmy. Mamy nadzieję, że bezpiecznie wróciła do domu.

Pan z okienka na stacji mówił po angielsku lepiej od Midori, więc poszło sprawnie. Z peronu mieliśmy świetny widok na wesołe miasteczko u podnóża góry. Ja tam zdecydowanie wolę się wspinać, ale sądząc po komentarzach, Greg nie daruje i roller coasterom.
Wszystkie pociągi docierały na miejsce co do minuty zgodnie z rozkładem (porażające dla kogoś z polskiej rzeczywistości). Dotarliśmy do stacji Shinjuku o 21.29 i powoli doturlaliśmy się do Hyatta. Gdzieś po drodze dotarło do nas, że mamy spalone twarze (Rudolph the red-nosed reindeer x2) i ręce. Chyba znów zapomnieliśmy o kremie...
Pomimo obrażeń, zasnęliśmy bez problemów. Rano było gorzej.

day #19 & 20

Nie warto się rozpisywać, bo zajmowaliśmy się głównie klikaniem, nadrabianiem zaległości w klikaniu i jeszcze trochę klikaniem.
Zdjęcia z jedynego spaceru:
W piątek szukaliśmy jakiegoś środka lokomocji, który pozwoliłby nam zjechać z piątej stacji do miasta na dole, ale wszystkie składaki ze sklepu z używanymi rowerami nagle zniknęły, a hulajnogi były potwornie drogie. Postanowiliśmy więc zdać się na uśmiech losu.